BEZ ŚLADU

Visits: 12

01. ROK 2010

Było ciepłe, lipcowe popołudnie. Siedziałam bezmyślnie przed telewizorem i oglądałam kolejny idiotyczny paradokument. Historia traktowała o zaginionym w tajemniczych okolicznościach mężu bohaterki. Mimo woli scenariusz odświeżył moje przeżycia z przed dwóch lat. O wypadku samochodowym w którym zginął mój mąż i 5 letnia córka, poinformował mnie policjant, którego twarzy i nazwiska nawet dziś nie pamiętam.
Tamtego dnia świat się dla mnie skończył.

Patrzyłam na ekran wiedząc, że nie jestem wstanie dłużej śledzić losy bohaterów odcinka na trzeźwo. Myślałam o zapasie piwa czekającym na mnie w lodówce. Zdawałam sobie sprawę, że zalewanie się każdego dnia, nie jest dobrym pomysłem, ale nie potrafiłam sobie inaczej radzić z tym, co czułam. Terapia, na którą namówiła mnie przyjaciółka, kompletnie mi nie pomagała. Po kilku razach, po prostu więcej się tam nie pojawiłam. Byłam i chyba do dziś jestem przekonana, że żadna z tych osób, nie cierpi tak bardzo jak ja. Oni nie stracili Zuzi i Tomka – najlepszych, najbardziej kochanych ludzi na świecie. Na szczęście moja firma był na tyle rozkręcona, że praktycznie nie musiałam się nią zajmować. Dobrze dobrałam ludzi i płaciłam im na tyle dużo, aby nie bać się, że odejdą. Bez nich nie dałabym sobie rady.

Wstałam i wyjęłam jedną z butelek. Zimne, gładkie szkło w mojej dłoni, sprawiało mi radość i zapowiadało ulgę. Sięgnęłam po otwieracz i wszystkie moje wyrzuty sumienia, wyrzuciłam do kosza wraz z kapslem. Nalałam zawartość do pokala i przyglądałam się pęcherzykom powietrza, wędrującym w górę ku gęstej pianie. Właśnie zaczęły się reklamy. Zupełnie nie wiedząc czemu, wzięłam do ręki telefon u usiadłam na sofie. Z wszystkich twitterów i facebooków, usunęłam konta następnego dnia po tym, co się stało. Nie chciałam czytać współczujących komentarzy i patrzeć na płaczące emotki i zatroskane gify. Nie potrafiłam także oglądać zdjęć uśmiechniętych znajomych z ich rodzinami. Tak było lepiej.
Trzymałam więc w jednej dłoni komórkę a w drugiej piwo, kiedy podnosiłam szklankę do ust, poczułam wibrację smartfona. Ekran świecił niebieskawym światłem, a przy ikonce smsów, pojawiła się czerwona jedynka.
Odstawiłam napój i odblokowałam komórkę. Wiadomość pochodziła z nieznanego numeru. Była krótka, zawierała pinezkę z Google Maps i dopisek „tu jestem”.
Nadawcą był mój mąż.

02.

Siedziałam i nie potrafiłam się ruszyć. Dłuższą chwilę zajęło mi skopiowanie współrzędnych i wklejenie ich w aplikację. Ręce mi się trzęsły i smartfon nie chciał współpracować. Moment potem, zobaczyłam to miejsce, a raczej je sobie wyobraziłam, bo pinezka pokazywała środek lasu.

Co prawda było już po godzinach szczytu, ale w piątek, Poznań miał właściwie takie godziny przez cały dzień. Według informacji nawigacji, powinnam dotrzeć na miejsce za niecałe trzy godziny. Wiedziałam, że to czysta teoria. Zanim wyjadę z centrum, minie godzina, poza tym czy powinnam prowadzić samochód? Nie robiłam tego od dawna, niemal zawsze byłam pod wpływem, lub miałam „zespół następnego dnia”. Dodatkowo, byłam tak roztrzęsiona, że bałam się siadać za kierownicą. Objęłam twarz rękoma i zaczęłam się zastanawiać… Czy to możliwe? Czy ktoś zrobił sobie aż tak idiotyczny żart? Przecież ich nie ma! To, że wiadomość przyszła z numeru Tomka, o niczym nie świadczy, ktoś inny po prostu go dostał od operatora i… ale skąd miał mój numer, skąd wiedział co napisać?

Muszę to sprawdzić, ale nie mogę jechać sama, nie dam rady!

Anka!

Ponownie sięgnęłam po telefon i wybrałam numer mojej przyjaciółki.

– Cześć, musisz mnie zawiedź w jedno miejsce – powiedziałam, nawet się nie witając.

– Znów jesteś nawalona, tak? Posłuchaj ja nic nie…

– Jestem trzeźwa jak niemowlę, po prostu nie mogę prowadzić – dodałam trochę łagodniej.

– Jasne… a co sprawia, że właścicielka samochodu, posiadaczka prawa jazdy nie może skorzystać z obu tych dobrodziejstw? – zapytała z drwiną.

– Po prostu kurwa nie mogę! Mam Ci to przeliterować? – wykrzyczałam do słuchawki.

– Jezu, Sylwiaczku… spokojnie… To tylko żarty, czasem trzeba się wyluzować, no w końcu sama…

– Wybacz, ale wcale mi nie do śmiechu, i nie sylwiaczkuj mi tu – ucięłam jej wywód – zawieziesz mnie tam, czy nie?

– Nawet nie powiedziałaś dokąd…

– Bo tego się nie da jednoznacznie określić do cholery…

– Z resztą i tak nie mogę Ci pomóc – przerwała mi Anka z udawanym żalem – nie ma mnie w Poznaniu. Jestem nad morzem, wiesz… wyjazd integracyjny z firmy i…

– To się integruj dalej – bardziej wysyczałam niż wykrzyczałam i rozłączyłam się.

Odłożyłam telefon i przez chwilę zbierałam myśli. Ok., dam radę. Znalazłam kluczyki, założyłam buty i wyszłam z mieszkania. Stanęłam na parkingu i rozglądałam się bezradnie nie mając pojęcia, gdzie po raz ostatni zaparkowałam swoją Toyotę. Gdzie ona jest do kurwy nędzy? Ukradli mi samochód? Tylko nie to! Wtedy przypomniałam sobie, że kiedy wracałam nią po raz ostatni, byłam totalnie zalana i nie było miejsca przed moją kamienicą, więc wjechałam na podwórko. Szybkim krokiem, niemal biegnąc, udałam się w tamtą stronę. Mój samochód był na swoim miejscu. Wpisałam w nawigację współrzędne, uruchomiłam silnik i kliknęłam „rozpocznij trasę”. Bak był niemal pełny. Z głośników jakiś gość, miłym, uspokajającym głosem powiedział :”Kieruj się na północ”.

03.

Ponad cztery godziny później, ten sam facet oznajmił : za dwieście metrów, miejsce docelowe będzie p prawej stronie”. Byłam w środku jakiegoś cholernego lasu i miałam nadzieję, że zajdę jakieś miejsce do parkowania, ale niczego takiego nie było. Na szczęście pobocze było na tyle szerokie, a moje auto na tyle małe, że udało mi się zatrzymać. Włączyłam awaryjne, i wyjęłam telefon z uchwytu. Apka pokazała mi jeszcze kilkaset metrów trasy, którą muszę pokonać pieszo. Zamknęła samochód i ruszyłam w las. Powoli zapadał zmierzch. W myślach pochwaliłam siebie, że podczas całej drogi, mój telefon był podłączony do ładowania. Idąc, wypatrywałam jakichś zabudowań, ale mijałam tylko kolejne drzewa i niczego poza nimi nie umiałam dostrzec. Wyłączyłam dźwięk w nawigacji i co jakiś czas zerkałam na ekran. Przede mną było jeszcze ponad trzysta metrów drogi. Instynktownie patrzyłam pod nogi, starając się omijać suche gałązki. Nie chciałam, aby ktokolwiek był w punkcie wyznaczonym przez współrzędne, mógł mnie usłyszeć. Nie wiem, czy zmrok zapadł tak szybko, czy spowodowały do gęstniejące korony drzew, ale kiedy byłam już naprawdę blisko celu, zastanawiałam się, czy nie włączyć latarki. Dałam sobie jednak radę bez niej i niedługo potem, dotarłam do dużego, betonowego prostopadłościanu… Nie była to żadna leśniczówka czy domek na odludziu. Sprawiał bardziej wrażenie schronu. Nie miał okien. Widziałam tylko wnękę, w której najprawdopodobniej znajdowały się drzwi. Odwróciła się plecami do ściany i przywarłam do niej tak, aby być jak najmniej widoczną. Poczułam chłód betonu i skarciłam się, że wychodząc z mieszkania, nie zabrałam niczego cieplejszego. „Nie będę tu długo, sprawdzę tylko o co w tym chodzi i wracam” pomyślałam, próbując się pocieszyć.

Nagle zobaczyłam sylwetkę mężczyzny wychodzącą z lasu i kierującego się w stronę budowli. Gdyby nie ostre światło czołówki, którą miał na głowie, z pewnością bym go nie zobaczyła. Kucnęłam w krzakach i obserwowałam go próbując oddychać jak najciszej. Mężczyzna minął betonowy sześcian i znikł za nim między drzewami. Korzystając już tylko ze światła, jakie zapewniał gasnący zmierzch, dotarłam do drzwi. Nacisnęłam klamkę. Podwoje ustąpiły z cichym piskiem. Poczułam zapach stęchlizny. Włączyłam na chwilę latarkę w smartfonie i zobaczyłam betonowe, powyszczerbiane, surowe schody wiodące na górę. Ruszyłam po nich przyświecając już tylko blaskiem wyświetlacza telefonu. Kilkanaście stopni wyżej zobaczyłam sączące się, żółtawe światło spod kolejnych drzwi. Podeszłam do nich najciszej jak umiałam i nasłuchiwałam. Później delikatnie nacisnęłam potężną, żelazną klamkę. Pomieszczenie było praktycznie pozbawione jakichkolwiek sprzętów i mebli. Po środku, pod wiszącą na kablu żarówką stał stół z obitym kraciastą ceratą blatem, a po obu jego stronach znajdowały się krzesła, które nie zachęcały aby na nich usiąść. Pod jedną ze ścian, obejmując rękami kolana, siedziała mała dziewczynka i wbijała wzrok w brudny mur naprzeciwko niej. Nie zwracała na mnie najmniejszej uwagi. Podeszłam bliżej i ukucnęłam. Długie, posklejane, brudne włosy zasłaniały większą część jej twarzy. Na jej przedramionach widać było wiele zadrapań i otarć. Część trochę zagojonych, część zupełnie świeżych. Była chuda i brudna tak jak jej niebieska sukienka w białe groszki.

04. 15 lat wcześniej – ROK 1995

– Sylwuś, ile ty jeszcze będziesz siedzieć w tej łazience? Obiad zrobiłam i póki nie zjesz, to nigdzie nie pójdziesz! – usłyszałam głos matki, stłumiony przez zamknięte drzwi i szum suszarki. Dla niej, najważniejsze na świecie było to, abym nigdy nie wyszła z domu głodna.

– Mamo, ja wiem, że wyście z Tatą bardzo chcieli mieć syna i że miał mieć na imię Sylwester, ale sorry, macie córkę więc czy mogłabyś mówić do mnie Sylwia? – zapytałam, bez złości i jak zawsze z uśmiechem, bo odkąd pamiętam oboje mówili do mnie Sylwuś.

– Bój się Boga Sylwuś, przecie ty wiesz, żeś ty dla nas najważniejsza, a jakby kto chciał ci krzywdę zrobić, to ojciec tak z nim pogada, że się na inny fyrtel przeniesie! No siądź że i zjedz… Placki zrobiłam i to z młodych pyrów, takie jakie lubisz…

– Mamo, ale ja już muszę wyjść, i mówiłam Ci, że Tomek zaprosił mnie na kolację „Pod Anioły” – odpowiedziałam z przepraszającą miną i ruszyłam w kierunku drzwi, po drodze zgarniając torebkę, która pasowała mi do czerwonych szpilek.

– Pod jakimi aniołami? To wy do proboszcza idziecie? – matka zrobiła wielkie oczy i zastygła z patelnią pełną pachnących, złotych, błyszczących kółek.

– Mamo to takie miejsce na Wrocławskiej, Tomek wie, że bardzo je lubię, dlatego tam mnie zaprosił – powiedziałam i chwyciłam za klamkę.

– Trzeba mi było wcześniej powiedzieć, przynajmniej paluchów bym se nie poraniła na tarce… Tylko nie wracaj za późno, bo ojca obudzisz!

Zamknęłam drzwi i zbiegłam z drugiego piętra, po kamiennych schodach przed kamienicę. Tomek już na mnie czekał. Ulicą 23 lutego, przejechał tramwaj i jęknął hamując na skrzyżowaniu z Al. Marcinkowskiego. Pachniało wieczorem, spalinami i rozgrzanym betonem i asfaltem. Tak pachniał Poznań latem, a ja ten zapach uwielbiałam. Lubiłam też Tomka. Byliśmy parą od kilku miesięcy miałam przekonanie, że to jest właśnie ten facet, z którym chciałabym być już zawsze. Czy on też tego chciał? Starałam się nie poruszać tego tematu, pamiętając przypadki moich koleżanek, które zbyt szybko i nachalnie dawały do zrozumienia swoim chłopakom, jakie mają plany na przyszłość. Poszliśmy wolno w stronę Starego Rynku.

– Niewielka zmiana planów mała – powiedział do mnie i uśmiechnął się – Dziś anioły nas nie zobaczą…

– A co wymyśliłeś? – zapytałam zaciekawiona.

– Niestety, wszystko już ponoć wymyślono więc marne szanse – zaśmiał się i pocałował mnie w skroń.

– Więc? Gdzie idziemy?

– Mam dla Ciebie dwie wiadomości i obydwie dobre: idziemy do Wojtka, czyli mamy bliżej i nie będziemy musieli się kłócić, kto płaci rachunek…

– W tej drugiej kwestii bym się z tobą dziś nie kłóciła, bo nie mam ani grosza – powiedziałam robiąc minę potwierdzającą moje słowa.

– To tym bardziej dobrze się złożyło, bo ja też – powiedział i roześmiał się na cały głos, aż jakieś staruszki idące od strony wzgórza św. Wojciecha spojrzały na nas z dezaprobatą. A może chodziło o moją krótką sukienkę?

Kiedy wchodziliśmy do bramy kamienicy z ciemno czerwonej cegły na roku Placu Wielkopolskiego i Solnej, Tomek zatrzymał się i przyciągnął mnie do siebie.

– Przepraszam Sylcia, że nie poszliśmy tam, gdzie obiecałem. Wiem, jak lubisz chodzić tam, gdzie umówiliśmy się po raz pierwszy – powiedział i spojrzał na mnie tak, jakby chciał powiedzieć o czymś o wiele ważniejszym.

Trochę zakręciło mi się w głowie, a wyobraźnia zaczęła pisać dziwne scenariusze. Moment później zobaczyłam, że to zauważył i zaczął przyglądać mi się jak lekarz, który właśnie dowiedział się o wcześniej nieznanym przypadku, więc potrząsnęłam głową wyzwalając się z tego dziwnego stanu.

– No coś ty Tomek, nie ważne gdzie, ważne z kim! –  wypaliłam i zaraz uznałam, że nic bardziej kretyńskiego nie mogłam powiedzieć w takiej chwili.

Uśmiechnął się do mnie, chwycił delikatnie moją głowę w dłonie i pocałował mnie.

– Masz rację mała, też tak myślę, dlatego…

Spojrzałam pytająco unosząc brwi, a ona szybko dodał

– Więc jeśli nie będzie Ci się tu podobało, zawsze możemy iść gdzieś indziej…

– Będzie mi się podobało, tym bardziej, że przed północą muszę być w domu, a nasze finanse nie pozwalają zanadto na zmianę miejsca, chyba, że po prostu pójdziemy na spacer…

Uśmiechnął się, chwycił mnie za rękę i wbiegając po dwa stopnie, ruszyliśmy na najwyższe piętro. Całą klatkę schodową wypełniał odór amoniaku, ale nie miało to dla nas żadnego znaczenia…

05.

– Myślałem, że już nie przyjdziecie! Włazić! – Wojtek z uśmiechem od ucha do ucha wygłosił swój ulubiony tekst, którym witał wszystkich gości i nie miało to znaczenia, czy ktoś przyszedł spóźniony, czy przed czasem.

Weszliśmy do środka. Wewnątrz niewielkiego mieszkania było kilka osób. Dwoje z nich, widzieliśmy po raz pierwszy.  Wojtek, który chyba po raz pierwszy wziął sobie do serca konieczność pełnienia obowiązków gospodarza domu, stanął z boku i udawaną powagą powiedział:

– Mój od zawsze przyjaciel Tomek, i moja od niedawna koleżanka Sylwia, a to moi znajomi Anka i Piotrek.

I my i oni spojrzeliśmy na gospodarza imprezy wzrokiem mówiącym jedno zdanie: nigdy więcej się za to nie bierz, bo nie jesteś w tym dobry. Podaliśmy sobie ręce i usiedliśmy – my na kanapie, oni na fotelach. Minęło niewiele czasu, a cała nasza czwórka gadała jak grupa najlepszych przyjaciół. Okazało się, że słuchamy tej samej muzyki, chodzimy do kina na te same filmy, czytamy podobne książki. Rozmawialiśmy praktycznie tylko ze sobą. Miałam wrażenie, że reszta obecnych co jakiś czas patrzy się na nas, co najmniej dziwnie. W pewnej chwili Tomek i Piotr odeszli i zaczęli rozmawiać o jakichś meczach a my z Anką pogrążyłyśmy się w tematach nam bliskich, czyli zaczęłyśmy rozmawiać o naszych facetach.

Nie miałam do tej pory tzw. przyjaciółki, a tamtego wieczoru wiedziałam, że to się właśnie zmieniło.

 

06. ROK 2000

 

Siedzieliśmy w naszym salonie, zmęczeni po intensywnym dniu. Cicha muzyka wypełniała wnętrze. Czułam się błogo i bezpiecznie.

– Napijemy się wina? –zapytał Tomek i podniósł się z fotela.

– Przypominam ci kochanie, że nadal nie przepadam za winem…

– To może…

– Ani za żadnym innym alkoholem – dodałam z uśmiechem – ale nalej sobie, wiesz, że mi to nie przeszkadza.

– Wiesz, zadzwoniła dziś Anka i zaprosiła nas na weekend – powiedziałam, kiedy mój mąż wrócił z kieliszkiem, białego, dobrze schłodzonego, półwytrawnego wina. Tylko takie pijał.

– O, a co to za okazja? – zapytał i uniósł brwi.

– Nasza kolejna rocznica…

– O ile sobie przypominam, nasza rocznica była w zeszłym miesiącu i dowód tego masz na swojej szyi – powiedział z zadowoloną z siebie miną.

– Nie mówię o rocznicy naszego ślubu – powiedziałam odruchowo dotykając biżuterii – tylko o rocznicy poznania naszej czwórki…

– Wiesz, czasem mam wrażenie, że dla Ciebie ta rocznica jest ważniejsza, niż nasza – odparł z niby troską i niby żalem.

– Co roku mówisz to samo Tomeczku – zaśmiałam się i podeszłam do niego – Wiesz, jak bardzo ich lubię, z resztą chyba nie tylko ja? Wiem, że Anka bardzo Ci się podoba…

– Sylcia, proszę cię…

– Przecież żartuję!

– Uf… Wciąż się ciebie uczę.

– Uczysz się ale moim zdaniem, masz jeszcze sporo nauki przed sobą. Choć udzielę ci paru lekcji – powiedziałam chwytając go za rękę i prowadząc w kierunku sypialni. Poddał się temu patrząc na mnie dokładnie tak samo, jak wtedy, kiedy widzieliśmy się po raz pierwszy.

 

07. ROK 2008

 

– Czy są tu jakieś dziewczyny, które mnie kochają? – usłyszałam głos Tomka i odgłos otwieranych drzwi wejściowych.

– Tata! – zawołała Zuzia i zerwała się ze swojego krzesełka, zrzucając ze stolika na podłogę kilka kredek i swój niedokończony jeszcze obrazek. Tomek chwycił ją pod ręce, podniósł i mocno przytulił a ona objęła go za szyję i pocałowała w policzek. Po chwili wszedł z naszą córką na rękach do kuchni.

– Dzień dobry dziewczyno z patelnią – powiedział roześmiany i pocałował mnie w usta.

– Dzień dobry chłopaku z dziewczynką – odpowiedziałam – Bardzo zmęczony?

– Nie na tyle, żeby po obiedzie gdzieś się z Wami nie wybrać – odparł i puściło mnie oko – Ale zanim zjemy to co mama przygotowała, trzeba… – zawiesił głos i spojrzał na naszą córeczkę.

– Umyć lęce! – wykrzyknęła Zuzia i żeby być lepiej zrozumianą, podniosła ręce do góry.

– Otóż to! – powiedział Tomek i poszedł do łazienki nadal trzymając córkę na rękach.

– To co? Jedziemy nad jezioro zobaczyć czy wiosna już tam przyszła? – zapytał mój mąż, kiedy obiad był już skończony i spojrzał pytająco na nas obie.

– Tak! Nad jeziolo! – ucieszyła się Zuzia.

– Kochanie, pojedźcie sami, ja mam jeszcze sporo papierkowej pracy. Dorota jest na zwolnieniu, a ktoś musi to zrobić – powiedziałam i spojrzałam na oboje przepraszająco.

– Znowu? Ta dziewczyna więcej choruje niż pracuje – powiedział z dezaprobatą mój mąż – Może powinnaś poszukać kogoś innego?

– Może, ale dziś na pewno nie znajdę, więc…

– Wiem, trudno – choć wiesz, że bez Ciebie to nie to samo?

– Wiem… też Cię kocham…

– Ja tes! – z entuzjazmem wtrąciła się w naszą rozmowę Zuzia.

– To ja się bardzo cieszę – powiedział Tomasz – Kto pierwszy założy buty?

– Ja! – krzyknęła nasza córka i pobiegła do przedpokoju.

– Uważajcie na siebie i nie bądźcie tam długo, nie jest jeszcze tak ciepło – powiedziałam z troską.

– Nic nam nie będzie, jedziemy tylko do Kiekrza a nie na drugi koniec Polski – powiedział Tomek – pocałował mnie i spojrzał na mnie w taki sposób jaki lubiłam najbardziej. Poczułam, że bardzo chcę, aby był już wieczór.

c.d.n.

Facebook
Instagram
napisz do mnie