Odsłony: 22

“Bez śladu” powstał w listopadzie zeszłego roku.
Zapraszam do lektury 

—–
Był ciepły, lipcowy wieczór. Siedziałam bezmyślnie przed telewizorem i oglądałam kolejny idiotyczny paradokument. Historia traktowała o zaginionym w tajemniczych okolicznościach mężu bohaterki. Mimo woli scenariusz odświeżył moje przeżycia z przed niemal roku.
O wypadku samochodowym, w którym zginął mój mąż Paweł i 5 letnia córka, poinformował mnie policjant, którego twarzy i nazwiska nawet dziś nie pamiętam.
Z pewnością nigdy nie zapomnę widoku roztrzaskanego na drzewie, niemal doszczętnie spalonego wraku, który kiedyś był naszym samochodem. Tamtego dnia świat się dla mnie skończył.
Patrzyłam na ekran i stwierdziłam, że nie jestem w stanie na trzeźwo śledzić losów bohaterów odcinka. Myślałam o zapasie piwa czekającym na mnie w lodówce. Wstałam i wyjęłam jedną z butelek. Kiedy sięgałam po otwieracz, moja komórka rozbłysła i wydała cichy sygnał nadchodzącej wiadomości. Zostawiłam “Tatrę” na blacie i podeszłam do stolika.
Kiedy zobaczyłam, że nadawcą wiadomości jest mój mąż, osunęłam się na sofę.
Sms był krótki, tak jakby ktokolwiek, kto go wysłał, miał niewiele czasu na jego napisanie.
“Przyjedź 53.1236, 15.98714.”
Otworzyłam Gooogle Maps i wkleiłam skopiowane współrzędne. Kliknęłam w “wyznacz trasę”. Według apkikacji powinnam tam dotrzeć za 2 godziny i 14 minut. Wiedziałam, że to czysta teoria, i że w najlepszym wypadku będę tam o 22.00. Nie byłam najszybszym kierowcą w tym kraju, a remonty dróg, na które z pewnością się natknę, nie przyspieszą drogi. Dobrze, że chociaż dzięki wakacjom, Poznań nieco się wyludnił. Wybiegłam z mieszkania, a gdy ruszyłam z parkingu przy Al. Marcinkowskiego, głos z mojego telefonu powiedział: „kieruj się na północ”. Niecałe trzy godziny później, usłyszałam: „miejsce docelowe jest po lewej stronie.”
Zaparkowałam za niewielkim mostkiem i dalszą cześć drogi musiałam pokonać pieszo. Weszłam do lasu trzymając w ręku komórkę z wyłączonym dźwiękiem, która służyła mi jednocześnie jako nawigacja i latarka, starając się zachowywać jak najciszej. Po kilku minutach, podczas których zatrzymywałam się rozglądając się i nasłuchując jakichkolwiek odgłosów, dotarłam do niewielkiej polany. Miedzy drzewami stała ogromna, betonowa budowla kompletnie niepasująca do otoczenia. Nie była to żadna leśniczówka czy domek na odludziu. Sprawiała bardziej wrażenie schronu. Nie miała okien. Widziałam tylko wnękę, w której najprawdopodobniej znajdowały się drzwi prowadzące do wewnątrz. Rozejrzałam się raz jeszcze i byłam przekonana, że nikogo oprócz mnie tu nie ma. Nagle zobaczyłam sylwetkę mężczyzny wychodzącą z lasu i kierującego się do budowli. Gdyby nie ostre światło czołówki, którą miał na głowie, z pewnością bym go nie zobaczyła. Kucnęłam w krzakach, jednocześnie wyłączając latarkę w komórce.
Mężczyzna minął betonowy sześcian i znikł za nim między drzewami. Korzystając już tylko ze światła, jakie zapewniała dość jasna noc, dotarłam do drzwi. Nacisnęłam klamkę. Podwoje ustąpiły z cichym skrzypieniem. Poczułam zapach stęchlizny. Włączyłam na chwilę latarkę w smartfonie i zobaczyłam betonowe, surowe schody wiodące na górę. Ruszyłam po nich przyświecając już tylko blaskiem wyświetlacza telefonu. Kilkanaście stopni wyżej zobaczyłam sączące się, żółtawe światło spod kolejnych drzwi. Podeszłam do nich najciszej jak umiałam i nasłuchiwałam. Później delikatnie nacisnęłam potężną, żelazną klamkę. Pomieszczenie było praktycznie pozbawione jakichkolwiek sprzętów i mebli. Po środku, pod wiszącą na kablu żarówką stał stół z obitym ceratą blatem, a po obu jego stronach znajdowały się krzesła.
Pod jedną ze ścian, obejmując rękami kolana, siedziała dziewczynka i wbijała wzrok w brudny mur naprzeciw niej. Nie zwracała na mnie najmniejszej uwagi. Podeszłam bliżej i ukucnęłam. Była chuda, miała posklejane włosy i była brudna tak jak jej sukienka w biało-czerwono-niebieską kratkę. Tak naprawdę tylko dzięki niej, poznałam swoją córkę. Dotknęłam jej ręki. Była zimna i miała wiele niezagojonych zadrapań.
– Córeczko… spójrz na mnie – powiedziałam cicho, po pierwsze, żeby jej nie przestraszyć, po drugie nie chciałam, aby usłyszał mnie ktoś, kto mógł znajdować się w budynku.
Zosia nadal nie reagowała. Czułam spływające po moich policzkach łzy, a serce tłukło mi się jak zwariowane. Nic z tego nie rozumiałam. Jak to możliwe, że moje dziecko, które opłakiwałam tyle miesięcy, żyje? Gdzie jest Paweł? Czy to on wysłał do mnie smsa? Pomyślałam, że będzie jeszcze czas, aby to wszystko wyjaśnić. Teraz musiałam jak najszybciej zabrać stąd małą i wrócić do Poznania. Człowiek, którego widziałam zanim weszłam do środka, mógł wrócić w każdej chwili.
– Mama zabierze cię do domu… teraz już wszystko będzie dobrze – powiedziałam i wyciągnęłam do niej ręce.
W tym samym momencie, niemal jednocześnie, wydarzyło się kilka rzeczy – usłyszałam szczęk zasuwy i zgrzyt klucza w drzwiach na dole, później zgasło światło, a w smartfonie, który wciąż trzymałam w dłoni rozświetlił się ekran pokazując wiadomość z numeru Pawła: „Dobranoc”.